¡Hola!
Naprawdę ciężko, ale już niedługo.
Pobudka wcześnie rano, śniadanie tym razem zwykłe ale soczek marzenie. Ananas, pomarańcz, kiwi i coś jeszcze. Wyżłopałem dwa.
Biegiem do banku. Chcę sobie założyć konto w Ekwadorze, trochę tu posiedzę. Wyciąganie kasy z bankomatów to zgroza a łażenie z gotówką nie należy do przyjemności. Szukam banku, który będzie miał oddział w Bahia de Caraquez. To blisko wioski, w której będę. Powiedziano mi, że jest taki jeden co to ma oddziały w całym Ekwadorze. Idę. Po angielsku mówią? Mówią.
- Macie oddział w Bahia?
- Oczywiście, mamy wszędzie.
- Czy w tym oddziale będę mógł robić przelewy zagraniczne?
- Nooo .... no nie.
- Krajowe?
- Noooo ... w zasadzie to też nie
- To co będę mógł?
- Wypłacać pieniądze.
- To mogę w każdym bankomacie. Wy tam macie po prostu bankomat, prawda?
- On właściwie to nie jest nasz, tylko takiej firmy, która z nami współpracuje.
- I nie bierze prowizji?
- Bierze, ale niewielką.
- Dziękuję, nie skorzystam.
- Miłego dnia.
No nie powiem co za jeden, nie chcę im wiochy robić :))
Podobnie w dwu innych. Nadzieję budzi Banco Paciffico, ale nie gadają po angielsku.
Wymyśliłem, że konto założę na miejscu w Bahia. Będzie oddział to wlezę i już a tu straciłem pół dnia.
Ciągle szukam tego co to nie powiem. Czas mnie goni. Miejsca gdzie toto może być odległe. Nagle staję jak wryty. To jest pomysł.
Budget.
20 min. i wyjeżdżam wiśniowym Nissanem. Mam go na 2 dni i 100 km za 42$.
Właśnie wcięło mi 15 min pisania.
Jeszcze raz.
Od tej chwili wszystko zaczęło się toczyć innym rytmem.
W ciągu 2 godzin znalazłem to co to nie powiem. Jeszcze nie kupiłem, jutro ma być jakiś anglojęzyczny gość. Rozmawiałem z nim przez telefon i gada całkiem nieźle.
Zauważyłem, że większość Ekwadorczyków mówi po angielsku tak jak Polacy po rosyjsku:
Dajtie pażałsta puszku kawiora
Nieśmieszne, dla tych co rosyjskiego nie znają.
Czeka mnie jeszcze rajd po bankomatach. Muszę na jutro dozbierać resztę kasy na ta co to znalazłem i resztę dnia mam wolną.
Kieruję się w stronę uboższej dzielnicy, szukam tańszych sklepów i oryginalnego jedzenia.
Po drodze kolorowo. Kolorowe domy, samochody, dziewczyny i chłopaki.
Biznes naganiaczy parkingowych opanowany całkowicie przez jedną nację. Tubylcy wołają na nich Colombia, Colombia. Wyciągam aparat, robię 2 zdjęcia. Jeden podchodzi, mówi że nie chcą. OK.
Gadamy chwilkę. Mówią bezbłędną angielszczyzną, lepszą od mojej. Trochę mi głupio.
Opowiadają jak to jest źle w Kolumbii i jaki raj w Ekwadorze. O Polsce wiedzą nawet sporo. Więcej niż ja o Kolumbii. Znowu głupio.
Kubica, Małysz – szacunek, piłkarze – śmiech.
Daję im 30 centów w nadziei, że pozwolą pofocić siebie i kolegów, ale grzecznie odmawiają.
Obiecują, że za tę kasę kupią wino i wypiją za moje zdrowie. Ja nie jestem zaproszony. Proste 0,75 nie dzieli się przez 4. Szkoda.
W biedniejszej dzielnicy widać gorsze nawierzchnie, gorsze elewacje budynków, modele Datsunów i Chevroletów też tak jakby zeszłoroczne.... Osiołków póki co nie widziałem.
Ktoś przyjechał Ładą, chyba właśnie przesiadł się z osiołka i odwiedził 100licę. Takie Łady są po 300$, czyli trochę mniej niż średnia pensja.
Nawet biedna dzielnica jest doskonale oznakowana. Naprawdę trudno się zgubić. Na zdjęciu może nie widać, ale na dole drogowskazu, na rolce jest plan Quito. Można go przewijać. Są zaznaczone atrakcje turystyczne z opisami po hiszpańsku i angielsku. To normalka w trzecim świecie.
W biednej dzielnicy handluje się wszystkim i wszędzie. 25 róż za 1 dolara, krzew hibiskusa za 0,75$, małe drzewko figowe z dwoma już dojrzałymi owocami 1,80$.
Czas coś zjeść. Wpadam do wielkiej hali targowej i od razu widzę, że to właśnie to, czego szukałem. Stoiska ze wszystkim co Ekwadorczycy uważają za jadalne. Można też od razu przystąpić do konsumpcji. Jadają tu raczej robotnicy, więc ceny przystępne. Pół duszonego w oleju kurczaka, fura ryżu, sałatka z pomidorów, cebuli i avocado – 1,80. Tyle jest w cenniku co wisi prosto przed oczami. Od gringo – 2 dolary. Do tego sok z kiwi, pół litra za 0,30$.
Pani sprzedająca sok (właściwie to nie są soki, to przeciery robione w czymś w rodzaju malaksera) nalewa go do wielgachnego słoja a mi daje z innego gdzie sok jest nieco starszy. Pytam po angielsku dlaczego nie dostałem świeżego. Chwilowe zamieszanie, pojawia się pan mówiący uniwersalnym językiem i tłumaczy, że sok jest lepszy, gdy trochę odstoi, niedługo godzinkę może dwie. Jest faktycznie lekko podfermentowany, bardzo orzeźwiający z niewielkim dodatkiem limonki. Czując ten smaczek fermentacji dostaję lekkiej gęsiej skórki na myśl o tym jak tu się doprowadza do fermentacji, ale jakoś nie widzę aby ktoś to kiwi przeżuwał.
Po obiadku spacerek do hotelu. Zostało mi jakieś 2 kilometry, gdy nagle pojawia się wielka chmura, no tak 17.00 czas na deszcz. Łapię taxi. Do hotelu wpadam wraz z pierwszymi kroplami ulewy trwającej do rana.