No prosze,
Przygotowalem sobie piekny wpis, a tutaj komputer w kafejce nie chce czytac mojego iPoda. Musze nabyc pendriva, czy co. Chodza ploty, ze ktos tu uruchomil szybkie lacze i jest wi-fi. Poszukam.
Wpis bedzie jutro
Dojechałem.
Łatwo nie było.
W nocy z niedzieli na poniedziałek nie mogłem spać. Nerwy przed podróżą w zupełnie nie znane warunki, kłopoty z oddychaniem itp.
Ok. czwartej nad ranem pomyślałem, że skoro i tak nie śpię, to równie dobrze mogę jechać.
Wyruszyłem przed piątą.
Ciemno, mgła.
W zasadzie to nie jest mgła, tu się po prostu jeździ w chmurach :)
Zaraz za miastem ostro w dół. Po przejechaniu 100 km jestem 2400 m niżej.
Fajnie tak sobie napisać. Tych 100 km nie zapomnę do końca życia.
Na początku droga oznakowana nieźle. Biały pasek po prawej, żółty pośrodku. Widoczność ok. 4 metrów, więc nic nie rozprasza uwagi. Można gnać tak ze 30 na godzinę.
Prosto nie jedzie się w ogóle, albo w prawo, albo w lewo. Wiadomo swrpentynki.
Nagle paski znikają.
Walę po hamulcach, ten za mną na szczęście też, bo duży jest, tak ze 40 ton.
Pośrodku drogi kupa żwiru, czy czegoś.
Trzeba ominąć. Pytanie tylko po której stronie. Po jednej na pewno przepaść, po drugiej nie wiadomo co. Wysiadam i pokazuję temu z TIRa żeby jechał przodem. To dobry pomysł. On ma całą baterię świateł i widzi znacznie więcej niż ja.
Razem gnamy na złamanie karku 25 km/h. Gdy wyjechaliśmy pod chmury zauważyłem, że właśnie tyle wynosi ograniczenie prędkości.
Gdy robi się widno zauważam wściekłą rzekę i po chwili wielki wodospad. Po prawej widzę łachę asfaltu, skręcam. Gdybym jechał zwykłym samochodem osobowym, utknął bym tam na dłużej. Drogę od, umówmy się, parkingu oddziela 2 metrowej szerokości i co najmniej 40 centymetrowej głębokości pas gliny. Robię 2 zdjęcia. Mokry aparat wrzucam do samochodu i idę popatrzeć jak wyjechać.
Nie da się.
W miejscu, którym wjechałem, rozbełtała się taka zupa, że wszystko się w tym utopi. Dalej glina coraz szersza.
Jedyne wyjście, przeskoczyć.
Udało się :)
Jadę dalej robiąc po drodze kilka zdjęć. Jestem jednak coraz bardziej zmęczony. Wilgotność 100%
Coraz ciepłej. Dobrze, że nie mam klimatyzacji. Byłbym chory ma 1000%
Do Canoa dojeżdżam punkt 12:00. Mam godzinę do lunchu.
Rzucam wszystko do pokoju, zostaję w spodniach od dresu i idę w Ocean, 50 centymetrowa falka zbija mnie z nóg. Taplam się w wodzie przez 40 min.
Po lunchu (pieczony kurczak z z sosem z papai na ostro i sok z granatów) ubrany już jak człowiek w koąpielówki idę powtórnie stawić czoła Pacyfikowi.
Na 12 kilometrowej plaży jestem sam.
Zdjęć już dzisiaj nie zrobię.
Dzisiaj to mój Ocean.
Mój zachód słońca.
P.S.
Widziałem zielony błysk. Kto nie wie co to, niech sobie pogoogla.