Zaczęło się oczywiście cyrkiem na warszawskim Okęciu. Byłem przekonany, że na przy lotach transatlantyckich mogę mieć 40 kg bagażu. Mogę, ale tylko wtedy gdy się odprawiam tam skąd startuję do lotu przez ocean. Przy podróży łączonej obowiązuje oczywiście 20 kg. Dopłacam majątek. Wiozę chyba najdroższe gacie świata. Dopiero po starcie uświadomiłem sobie, że mogłem na lotnisku kupić mniejszą walizkę, zabrać to co drogie, a taniochę wysłać pocztą.
No cóż, za głupotę się płaci.
Godzina i 50 min.
Lądujemy na Schipol. Szok, bo poza sklepem z gorzałą wszystko zamknięte. Po prawie 2 godzinnym locie przegrzanym samolotem i prawie 2 kilometrowym sprincie z bramki do bramki, człowiek wysuszony nieco. Jest co prawda automat z Colą i czymś innym mokrym (holenderskiego nie kumam), ale działa tylko na monety euro a ja euro nie mam. Na moje tęsknie wkurzone spojrzenie reaguje starszy Indianin. Rozmowa krótka acz treściwa:
- Łont kola?
- Yes, please ....
Facet wrzuca kasę wyciąga puchę, daje.
- How much? pytam
- No habla ingleze, de nada
Przy próbie wciśnięcia kilku zielonych odchodzi.
Zdjęć nie robię, nie mam siły. Poza tym każdy wie jak wygląda lotnisko.