Wysiadam z klimatyzowanego samolotu a tu 26 stopni i wilgotność chyba ponad 90%. Sok chwilowy, bo bryza od Atlantyku przyjemnie chłodzi. 200 metrów od samolotu do budynku dworca jednak robi swoje. Lepiej niż w Holandii właściwej. Oprócz sklepu z gorzałą czynny sklep z kosmetykami.
Do picia nic.
Jest barek, ale nieczynny. Na skutek interwencji kilkorga pasażerów otrzymujemy informację, że za moment ktoś przyjdzie. Po dziesięciu minutach i dość obcesowym pytaniu pewnego Holendra ile tu trwa moment, dowiadujemy się, że 2 min.
Po kolejnych 20 momentach (przerwa w locie trwa godzinę) pojawia się śliczna zaspana panienka, włącza ekspres do kawy, siada i czeka.
Pasażerowie drą się we wszystkich możliwych językach, że nie chcą kawy, tylko coś mokrego. Po kilku momentach ekspres wydaje z siebie upragniony dźwięk, panienka robi kawę, słodzi z namaszczeniem, dodaje czegoś białego, siada i pije.
Po kawce układa jeszcze gumy do żucia na stelażu, żeby ładnie wyglądało i na 7 momentów przed startem samolotu zwraca się w naszą stronę ze słodziutkim uśmiechem i nieodłącznym pytaniem
-Kena aj hełp juu?
Obojętnie o co poprosisz, dostaniesz to co dziewczynie podejdzie pod rękę i zapłacisz 2$. Ja chciałem wodę mineralną i gumę miętową. Dostałem owocową i Colę.
Zupełnie nie rozumiem dlaczego klienci się wściekali. To po prostu maniana :)
Zdjęć nie robię. Lotnisko wygląda jak dworzec autobusowy w małym miasteczku w Polsce.
Lecimy dalej.