No dobra, czas nadrobić zaległości.
Przyznam się, bez bicia, że opóźnienie wynika trochę z lenistwa.
Postanowiłem poczekać aż będę miał internet u siebie. Trochę to trwało i tyle.
OK.
22 lutego zdecydowałem się zrobić wreszcie coś z przypadłością zwaną wodobrzuszem, której nabawiłem się jeszcze w Warszawie przed Świętami.
Pojechałem do Guayaquil do szpitala.
Clinica Kennedy to podobno najlepsza tego rodzaju prywatna instytucja w Ekwadorze.
Jednoosobowy, klimatyzowany pokój o standardzie luksusowego hotelu – 200 $ za dobę. Drogo.
Nie do końca zrobili co trzeba, ale za tomografię, USG, echo serca, kompleksowe badanie krwi i sam zabieg zapłaciłem ok. 1000 $.
Piszę, że nie do końca, ponieważ wyciągnęli ze mnie tylko 3 litry wody a zastało znacznie więcej.
Dali jakieś leki i powiedzieli, że mam wpaść za 2 tygodnie.
Wpadłem znacznie wcześniej zaniepokojony pojawiającą się opuchlizną.
I tu się zaczął cyrk.
Jak byłem pacjentem, prawie wszyscy mówili po angielsku. Teraz jakby zgłupieli.
Podniosłem nieco głos i zjawiła się jakaś kobieta, tłumacząc, że żadnego z tamtych lekarzy, którzy się mną zajmowali to dzisiaj nie ma itp. itd.
Powiedziałem, że g... mnie to obchodzi, bez konsultacji i jakiegoś antybiotyku to ja stąd nie wyjdę.
No jest taki dobry lekarz, co mówi po angielsku, ale wizyta kosztuje 60 $.
Dobrze, zapłacę.
Wchodzę do gabinetu, wita mnie facet ok. 50. Szpakowaty, z gatunku tych, w których z miejsca zakochuje się co druga kobieta. Ekwadorczyk kształcony w USA. Potem dowiedziałem się, że ta klinika, właścicielem jest chyba Chińczyk bo nazywa się Wong, raz do roku organizuje konkurs dla studentów pierwszego roku medycyny w ekwadorskich uczelniach. Wyławiają najzdolniejszych i na własny koszt wysyłają na najlepsze uczelnie w Stanach. Zapewniają luksusowe mieszkanie i duże kieszonkowe. Delikwent ma się tylko uczyć. W ten prosty sposób mają najlepszych lekarzy w Ekwadorze.
Facet, Daniel, jak się okazało, zbadał mnie dość dokładnie i pyta: a po jasną cholerę oni cię kuli?
Zdębiałem i tłumaczę, iż w Polsce mi powiedzieli, że jeżeli przez jakiś czas środki odwadniające sobie z tematem nie poradzą, to jedynym sposobem jest paracenteza. Nieuki, stwierdził.
Żaden diuretyk sobie z wodobrzuszem nie poradzi. Musisz najpierw wyprowadzić wodę z brzucha pod skórę.
Masz tu 3 leki. Pierwszy załatwi podstawowy problem w kilka godzin, drugi to środek odwadniający a trzeci to antybiotyk na tę dziurę co ci zrobili.
Przyznam, że pomimo iż po upuszczeniu 3 litrów, oddychało mi się znacznie lepiej, to trochę mnie zatkało. Chcesz powiedzieć, pytam, że można było to załatwić dwoma pigułami?
Oczywiście, to przecież takie proste. Trzymaj się chłopie i wpadnij za 2 tygodnie.
Wracam do hotelu. Jest 17:00, nie pora na antybiotyk, bo musiał bym się zrywać o 5:00 rano, żeby łyknąć następną pigułę, ale te 2 cudoleki biorę od razu.
Kładę się na trochę, na mieście gorąco i trchę się zmęczyłem.
Obudziłem się po 1,5 godziny. Idę do łazienki, patrzę w lustro i szok. Gdzie jest mój brzuch?
Macam się tu i ówdzie, i wreszcie znalazłem. Olbrzymia, obrzydliwa fałda wisi pod brzuchem. Pełno w niej wody. Wody niestety pełno też niżej, gdzie mężczyźnie wisi. Nogi wypełniają się płynem w oczach. Pod koniec dnia nie mogę już chodzić. OK myślę. Trochę się odwodnię i będzie dobrze. Przedłużam pobyt o kilka dni i do roboty. To znaczy do łóżka, nogi do góry, furosemid i spać. Przy okazji to tutejszy furosemid jest tak jakby 6 razy silniejszy niż polski, mimo że dawka taka sama. Ktoś nas chyba robi w konia.
W nocy obudziłem się prawie utopiony wodą, która spłynęła mi do płuc, ale jak widać przeżyłem.
No dobrze, teraz trochę o mieście.
Guayaquil to w tłumaczeniu, ujście rzeki Guayas. Od nazwy tej rzeki pochodzi również nazwa całej prowincji. Mają świetne drogi w Guayas, ale o tym napiszę przy następnej wizycie w tym ślicznym mieście.
Piszę ślicznym, chociaż to gigantyczny moloch. Ponad 3 miliony mieszkańców, to ¼ ludności Ekwadoru.
Jest jednak czyściutko, czymś w nocy psikają i nie ma moskitów. Pośród nowoczesnych budynków, perełki starej architektury.
Na skwerkach spacerują sobie 1,5 metrowej długości Iguany. Wielka atrakcja dla dzieciaków, choć przyznam, że dla mnie też.
Jedyne utrapienie, to taksówki. Jest tego tutaj strasznie dużo, więc na klienta się nie czeka, tylko się go tropi i zachęca trąbieniem. Taki tasówkarz jedzie sobie ulicą i co zobaczy przechodnia, trąbi. Żeby raz. Trąbi się, pierwszy raz, żeby zwrócić uwagę. Lepiej zwrócić, bo będzie taki za człowiekiem jechał i trąbił. Pokazuję, że nie chcę. Biiiip, może jednak. Nie. Biiip, a może. Zdecydowanie NIE!!!. O rzesz ty Biiiiiiiiiiip, Biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip, Bip, Biiiip.
Tych taksówek jest tu chyba ze 100 tysięcy, więc całe miasto wyje non stop. Leżąc w nocy w hotelu usiłowałem znaleźć przerwę w tym trąbieniu. Najdłuższa trwała niecałe 2 sekundy. Była pierwsza w nocy. Na szczęście ludzki mózg, w dość krótkim czasie zaczyna eliminować te dźwięki i po kilku godzinach trzeba się skupić, żeby usłyszeć. Zdrowe dla organizmu to to chyba jednak nie jest.
Na pewno niezdrowe dla samochodu jest to, że taka taksówka jedzie za Tobą i trąbi, a po zmierzchu jeszcze mruga światłami. Nie daj Boże nie wolno takiego przepuścić. Zajedzie drogę i da po hamulcach 0,5 metra przed Tobą, bo mu się wydawało, że jeden z przechodniów spojrzał w jego stronę. Stłuczka murowana. Wiem coś o tym, bo zaliczyłem. Dobrze, że mam Jeepa.
Po powrocie do Canoa staję na wagę. 10 kg mniej. We mnie jeszcze dużo wody. Będę leciutki. O tym jednak w następnym wpisie z San Vicente.