Dojechaliśmy ok. 20:00
W Quito piękna pogoda, mimo że po drodze trochę padało.
Szukam hotelu. Znajduję przy głównej ulicy, nazywa się pięknie „Reina Isabell”, cztery gwiazdki, cena 50 $. Biorę do. 15 marca.
Rano zaczynają się problemy.
Śniadanie okropne, próbuję tego i owego ale zjeść się nie da. Wychodzę z restauracji. Stop. Śniadanie dodatkowo płatne. Ile? 8 $, pestka za nietknięty posiłek.
Za rogiem jest fajna knajpka, gdzie zjadam niezłe śniadanko za 1,80$.
Wracam do hotelu. Internet nie działa. Kiedy będzie? Za 15 min.
OK. Wychodzę na miasto, wracam po 3 godzinach. Jest internet? Będzie maniana :)
Rano internetu nadal nie ma. Wychodzę, wracam wieczorem. Internetu nie ma. Nie pytam, bo po co.
Następnego dnia rano w pokoju duszno jak diabli. Co jest? Wymieniamy filtry w klimatyzacji. Wychodzę do knajpki internetowej odebrać pocztę i pogadać po polsku na Skypie. Wracam wieczorem. Jest internet? Jest. Jest klimatyzacja? Nie ma.
Mam dość. Pakuję swoje graty i wynoszę się do Mariotta. W Quito kosztuje tyle co Novotel w Warszawie. Przy wyjściu jeszcze jedna niespodzianka: 10 $ za sprzątanie.
Mariott, jak to Mariott. Pokoje raczej nieciekawe, chociaż duże, lodówka nie działa, ale jest internet i klimatyzacja.
Włóczę się po mieście i robię zakupy. Nie mają tu mąki żytniej. Szkoda, bo chciałem upiec razowiec. Czekam na koncert :)